Forum Nasze opowiadania Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Tear to niebo... !

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nasze opowiadania Strona Główna -> Mroczne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Koneserka
Laik
Laik



Dołączył: 04 Cze 2009
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 13:42, 04 Cze 2009    Temat postu: Tear to niebo... !

Opowiadanie, które może wydac się kontrowersyjne lub idiotyczne. Według mnie, po prostu oddaje osobowości skrzywdzonych przez życie ludzi. Zapraszam do lektury. Lektury publikowanej w częściach.

Tear

Wstęp

Ludzie. Oni często nie zdają sobie sprawy z tego co robią, jak to czynią, komu... Śmieszne. Jesteśmy tak głupimi i prostymi istotami nie wartymi tych wszytskich fałszywych pokłonów. Ani żadnych budowli i świątyń. Światem winien rządzic Bóg! Jednak sam się we wszytsko zaplątał. Wyszedł z wprawy. Teraz my sami z naszą wolną wolą, niszczymy siebie po kolei. A co dalej?

Siedzę. Wpatrzony w stary, mosiężny zegar. Złote wskazówki tykają. Wyznaczają mi godzinę, kiedy to wreszcie mam podnieśc tyłek i ruszyc się z tego parszywego miejsca. Z gabinetu. Jestem Joshua. Niezbyt urokliwy facet... Grubo po trzydziestce. Niedługo jednak moje urodziny. Kto by sie przejmował moim świętem, kiedy nawet ja nie mam czasu i ochoty go obchodzic..?

Nigdy nie lubiłem patrzec w lustro, które wisi w małym przedpokoju mojego niewielkiego domku na przedmieściach. Non stop oglądałem w nim to samo. A raczej.. Kogoś identycznego. Krótko ściętego, niskiego szatyna, o zaokrąglonych rysach twarzy. Zawsze z tą samą miną. Miną niespełnionego i zmartwionego człowieka. Oczywiście moja żona - Corey - wciąż powtarza, że przesadzam. Ja akurat się z nią nie zgodzę. Kobiety myślą nadomiar banalnie. Ja - jako samiec, mam na głowie wiele spraw. Nieco egoistyczna teza... Nieprawdaż?

Nigdy nie miałem dzieci i nic nie zapowiada, że będę miał. Nasze starania o nowego członka rodziny, już od kilkunastu lat kończą się porażką. Corey to odpowiada. Mnie kiedyś nie odpowiadało. Teraz nie mam już żalu. I tak w tym wieku, pewnie nie małbym czasu na wychowanie córki czy syna. Jednak zawsze jest nadzieja. Co będzie, to będzie.

Jestem pracownikiem Zakładu Psychiatrycznego w Sant Cloose, inaczej zwanego Tear. Pilnuję mężczyzn i kobiet... Osób które się tu znajdują. Budynek znajduje się na wielkim, odludnionym, zielonym wzgórzu. Dookoła bezkres i gdzie niegdzie mały las na horyzoncie. Do tego miejsca trafiają na prawdę tylko najpoważniejsze przypadki. Ten piętrowy, biały i obskórny dom, ogrodzony jest murem - wielkim i szarym. Niczym więzienie, tyle, że tutaj co dzień słychac coś, co w normalnym środowisku, załamałoby, lub rozbawiłoby do łez byle jakiego człowieka. Wysyłają tu seryjnych morderców, którzy nie są w pełni świadomi swoich czynów... Cpunów, alkoholików... Oni przez swoje zachowanie muszą zostac porządnie odizolowani i odseparowani od społeczeństwa.

Mieszkam około 20 km od Sant Cloose. To chyba najbliżej położona budowla od Tear. To na prawdę bardzo dziwne, ale... lubię swoją pracę. Może nie cierpię widoku stęchlizny i wychódzonych "prawie trupów", ale ich słowa i ta... niezmierna wyjątkowośc... Wprowadzają w pewnien obłędny stan. Że człowiek czasami pragnie zastanowic się glębiej nad swoim życiem... Jak żyję, nie słyszałem jeszcze o podobnych przypadkach, jakie spotykam w naszym Psychiatryku. Wśród naszych "4 białych ścian".

Ciężko pogodzic jest sie z myślą... Że we własnej historii... Az do dziś - do 11 lipca 1940 roku, spotykac było mi dane tak dużo tragedii. I to nie swoich. A innych. Widziec to cierpienie... To katorga. Muszę byc chłodny, by nie stracic pracy. Jedna pomoc z mojej strony i wylatuję.

Odkąd pamietam... Mam tylko troje przyjaciół. I to własnie znajomi z pracy. Sam Lesley - który tylko w szczególnych przypadkach się odzywa. Jest dosyc pokaźnie zbudowany. Blondyn. Wysoki i napakowany. Czasami zazdroszczę mu tej sylwetki. Ale to przyjaciel. Nie patrzę juz na wygląd jak za pierwszym razem... Jack Fronty - Starszy już facet, około siedemdziesiątki. Za to najmądrzejszy z nas wszytskich... Często lubi cytowac... Od Shekspear'a, po Stephena King'a. W młodości zapalony sportowiec. I na koniec Marty Claus - młody, dwudziestoletni chłopak. Nowy w naszej branży. Nie dane było mi go dobrze poznac do tej pory. Dziwi mnie, ze nie wybrał jakiegoś innego kierunku. Przecież ma możliwości. Ale ciągle tłumaczy nam, że czuje, że to jest właśnie jego powołaniem. Ta gówniana robota, która potrafi człowieka stoczyc na dno.

Tear to niebo!

4:40. Jak co dzień wstałem o wczesnej porze. Miałem zamiar się szykowac do roboty. Do tej paskudnej roboty, gdzie czekała na mnie zgraja kolegów i koleżanek po fachu. Tylko, że... Nie jest tak łatwo patrzec na ludzi, którzy się tam znajdują... Są jak bezdomni. I właśnie tak o nich myślę, każdego poranka, kiedy przetrę oczy. Jednak praca, to praca.

Pod białą, ciężką pierzyną, spoczywała moja żona. Corey. Bogini piękności. Włosy do ramion, o złotawym zabarwieniu. Oczy czarne jak heban. Ciało smukłe niczym rzeźba... Wyglądała tak niebiańsko, kiedy spała. Nie chciałem jej budzic. Postanowiłem powoli zejśc z posłania i udac się do łazienki, przemyc twarz. Zając się zakładaniem specjalnego ubrania.

Czasem uważam, że tacy ludzie siedzący w naszym Zakładzie, to jednak mają szczęście... Bo jeżeli popełnili coś strasznego, a sąd orzekł niepoczytalnośc, to w najsmutniejszym przypadku, unikęli śmierci. Może to niezbyt poprawne spojrzenie na ten cały stan, lecz ja uważam, że mówię całkiem do rzeczy.

Przejrzałem się lustrze. Boże.. Dawno tego nie robiłem. Zszedłem na dół, by zrobic sobie nieduże śniadanie. Za oknami korytarza, którym szło się do następnego pokoju, było jeszcze ciemno... Zapach rosy unosił się w powietrzu. Uderzał do moich nozdrzy i kąsał niczym jadowity wąż. Muszę przyznac, że nie do końca zależało mi na tym jedzeniu. Ale gdy zobaczyłem, że za blatem kuchennym stoi Corey i przygotowyje mi kanapki, szczerze mówiąc powrócił mi apetyt. Rozejrzałem się wokoło, jakbym był po raz pierwszy we własnej kuchni. Nie byłem w pełni silny jak bym chciał. Bałem się. Tak. Bałem się, że do mojego domu pewnej nocy wtargnie wojna. Wojna, która od długich kilku lat, toczyła się na zewnątrz. Tak więc w naszym Tear w Sant Cloose, mieszkańców nie brakowało w ten szczególny czas.

- To pa Kochanie..Pamietaj, że po pracy masz jechac prosto do domu... Niech dzisiaj odwiezie Cię Sam. Poproś go grzecznie... - rzekła z powagą moja żona, wkładając mi do torby pudełko z drugim śniadaniem. Zasugerowała Sama, ponieważ nasz samochód już od tygodnia nie był na chodzie. Nawet nie miałem czasu zajrzec do garażu i sprawdzic co się mu stało.

- Pamiętam. A Sama nawet nie musze prosic. Jest dla mnie jak brat... - odparłem i ucałowałem moją kobietę na pożegnanie. Wyszedłem z domu, zpełzłem ze starych drewnianych schodków przed drzwiami wejściowymi. Podążyłem w stronę przystanku autobusowego. Nie miałem daleko. Jakiś... Jakiś kilometr.

Okolica, w której mieszkam, wprost prosi się, by wejśc w nią głębiej. To tak na prawdę mały obszar. Jest tu raptem pięc domów. Rodzina Kean'ów, co tydzień odwiedzająca nas na niedzielnym obiedzie, niezbyt zamożna... Ale nam najbliższa. Z szóstką dzieci. Czasem jak tak na nich patrzę, to cieszę się, ze ja nie muszę użerac się z takimi małymi istotami.... Brudzą, chlapią, drą się... Niezmiernie beznadziejne.

Po drugiej stronie pola, na przeciewko naszego budynku, mieszka samotna dwudziestolatka. Nie wiadomo do tej pory czemu mieszka sama i jak tu trafiła. Powiem tylko jedno. Jest bardzo nowoczesna. Jej styl i mowa, świadczą o awangardzie. Lecz... Rzadko kiedy zamienię z nią słowo... Rubystey'owie są zwykłą trzyosobową rodziną, która ulokowała się w małym mieszkanku i jest jej tam całkowicie dobrze. Cieszę sie, że są. To najsympatyczniejsi mieszkańcy Donte. Pozostałych dwóch rodzin nie znam. Nie chcą się dac pozac, więc ja nie będę się napraszał.

Dotarłem do przystanku. Która godzina... ? Ach tak... 5:30. Byłem sam pod daszkiem. Nie widziałem nawet starej, poczciwej Margaret, która każdego poranka wyruszała do miasta, po tuzin jaj dla wnuków. Zdziwiłem się, ale może pojechała wcześniejszym? Albo zaspała... Zdarza się.

Wtem zauwazyłem, że z daleka nadjeżdża autobus.Podjechał pod przystanek a ja posłusznie wgramoliłem się do środka.

- Witam Panie Shawk. - zagaił kierowca w moją stronę. Przez tak długie lata się widzimy codziennie, to i często się rozmawia. Więc... Była okazja żeby dobrze się poznac.

- Jak się masz, Ben? - odpowiedziałem.

Ben Carter, to gruby facet z wąsem pod nosem. Nigdy nie widziałem go stojącego na nogach. Non stop siedzi za tą swoją kierownicą. To jest na prawdę jego świat. Tylko jego świat.

- Jakoś leci ! - wrzasnął.

Autobus był prawie pusty. Usadziłem się na miejscu obok Bena. Gawędziliśmy przez całą drogę. Jechało się okoł trzydzieści minut. Ale nie żałuję. Wielkie i niemożliwe poczucie humoru tego mężczyzny poprawiłoby samopoczucie nawet największemu zgredowi, albo człowiekowi właśnie konającemu na polu bitwy.

- No to jesteśmy! Nawet nie waż się mi płacic Josh...! - kierowca zerknął podejrzliwie na mnie. Przez chwilę w moich myślach zadudniały słowa: "To chyba początek.. Następny początek mojego dnia w robocie"...

- Skoro sobie życzysz... - zaśmiałem się, po czym wybiegłem z pojazdu.

Przede mną wymalował się ponury obraz...Obraz Zakładu Psychiatrycznego w Sant Cloose - Tear.

Prosta ścieżka, rozpościerająca się na bardzo króciutko przyciętej trawce. Wprost przerażająco pedantyczne miejsce. Podchodząc coraz bliżej muru, słyszałem tą straszną ciszę tu panującą. Strażnicy bezustannie pilnują pacjentów z drugiego piętra. Najwyższego. Ja pracowałem na parterze. Czasami udawało mi się przedostac na pierwsze piętro, ale też kilka razy zostałem po godzinach, żeby poobserwowac co się dzieje w nocy. Aż nieprawdopodobne, że mi się chciało. Ale tak. Chciało mi się.

Ustałem w bramie i popatrzyłem na budynek. Pomimo iż świeciło słońce, nie umiałem się uśmiechnąc.

Przekroczyłem granicę. Granicę pomiędzy normalnym życiem, a ucieczką w zapomnienie... Wszedłem do holu. Na ścianach wisiały portrety dyrektorów Zakładu. Naszym obecnym przełożonym jest Barry Louis. Wysoki, gruby facet po pięcdziesiątce. Zdjąłem torbę z ramienia i spojrzałem dookoła. Szatnia... Schody... Korytarz... A wszędzie biało...

W Sant Cloose było pewne pomieszczenie, nazywane "White wall" - białą ścianą. Gdy ktoś jest był niegrzeczny.. Wyzywał strażników, bił kogoś albo robił cokolwiek innego, niż mu każą... Trafiał tam. Otwierano wtedy wodę i mierzono nią w człowieka. A to jest ból... Mówię prawdę. Jeżeli to nie pomagało, brano gorsze rzeczy... Ich metody mnie powalały. I powalają nadal. Jednak nie mogę sie sprzeciwiac. Taka robota wymaga ode mnie ogromnej nieczułości. A to odstrasza. Mnie szczególnie. Marty czasem rozklejał się widząc, jak nasi koledzy z góry (z którymi praktycznie nie mamy kontaktu) ciągnęli starca po korytarzu, krzycząc. Własnie to są ich metody. W ostateczności, wrzucają chorych do piwnicy pod ziemią na dwa, trzy dni. Bez jedzenia. Żeby wkońcu się uciszyli... To jest chore po prostu. Kiedyś coś im powiem... Jak strace cierpliwośc...

Już od kilku sekund dobiegał do mnie dźwięk stukających pantofli pana Ray'a. Ray sprząta w zakładzie i zajmuje się szatnią. Zagląda też czasem do kuchni i robi obiady.

- Witaj Josh ! Bałem się ze nie przyjedziesz! - zmarszczki na jego twarzy układały się w tak łagodny sposób, że wyglądał jak jakiś anioł.

- Jestem dopiero trzy minuty po czasie Ray... - odrzekłem. Racja. Zawsze byłem wcześniej. Ale trzy minuty?!

- No w sumie nie mam się do czego przyczepic kolego. - zaśmiał się, po czym kontynuował. - Jednak... To nie moja sprawa.

- Ale chyba Barry nie jest wściekły na mnie? - Z oczu Ray'a można było wyczytac lekkie zaniepokojenie całą sytuacją. Postanowiłem uniknąc tej konwersacji. - Muszę leciec do pracy. Trzymaj się !

- Ty także ! - krzyknął w moją stronę i schował się za kurtkami.

Właśnie wkraczałem na dróżkę wariactwa. Idąc korytarzem, nawet nie chciałem spojrzec za siebie... Nie przypominałem sobie kiedy ostatni raz odwróciłem wzrok do tyłu... Cały czas był on skierowany w przód... Albo w podłogę... Czasami miałem wrażenie, jakby przede mną rozpościerało się światło. Droga do nieba... Tak ! Nazywam Tear niebem! A raczej... drogą do niego! Chciałoby się nią wszystkich poprowadzic. Jednak to syzyfowa praca. Nie do wykonania.

- Oooo! Joshua! Chodź tu prędko ! - wydarł się Jack, wylatując zza ściany. Nie powiem, mocno się przeraziłem. Fronty był blady jak ściana! O mało się nie przewrócił. Zadarł nogę i zawrócił. Machnął jeszcze do mnie ręką. Więc poleciałem. Mimo tego, iż podłoga była strasznie śliska. To nie był długi dystans, więc nawet się nie zmęczyłem. Ale przed oczyma widziałem straszne obrazy, jakie już nie raz miałem okazję widziec. Nagle zauważyłem, ze Jack ustał. Więc ustałem obok niego. Spojrzałem na chorego, przez szybkę. Na ten biały pokój, z malutkim okienkiem przy suficie.

Pacjent miał na imię Sony, ale wszyscy nazywali go Smily. Uwielbiał się śmiac. Rozbawiał każdego do łez. Trafił tu za to, że zabił swoją matkę. Po dokładnych analizach jego psychiki, sformuowano wniosek, ze jest on powaznie chory psychicznie. I mieli rację.

Widziałem przez szkiełko, jak pisze po ścianie własną krwią... Sam otworzył szeroko oczy i bez słowa wpatrywał się w to, co robi Sony. Szybka, o której wspomniałem była rozbita. A Smily naciął sobie nadgarstka palca i wodził nim po powierzchni...

- Klucz! Gdzie klucz!!! - krzyczeliśmy do siebie.

- Marty już go niesie ! - wrzasnął Jack. Nie mogłem tylko uwierzyc w jedną rzecz... Nie mogłem czegoś zrozumiec.

- Czemu Nie miałeś go przy sobie ! Przecież numer sześc to Twój podopieczny! Masz miec wszytkie klucze. Ja za to odpowiadam i wykopią mnie z tąd jeżeli się nie przystosujesz! - zdenerwowany podniosłem ton. Taka prawda. Jack powinien był bardziej sie starac. Mimo swego sędziewgo wieku.

- Przepraszam. Ja też nie chcę wyleciec. To sie więcej nie powtórzy! - błagalnie na mnie spojrzał.

- Dobra, dobra. O tym porozmawiamy później. - chłodno zwróciłem sie do niego. - Marty!!!! - wrzeszczałem na cały głos...

Wtem Sam szturnął mnie w ramię.

- Patrz... - szepnął... Ja tylko zajrzałem do środka... Sony napisał na ścianie pewien napis. "Tear to niebo..."

Na prawdę nie miałem pojęcia jak to sobie w tej chwili wytłumaczyc. Ale cóż. Wziąłem to za zbieg okoliczności... Wkońcu to pacjent. Ma swoje myśli. Jednakże... Uderzyło mnie to zupełnie jakbym dostał jakimś patykiem mocno przez łeb. Nie potrafiłem oderwac wzroku od czerwonych stóżek krwi spływających po białej farbie. Kilka chwil stałem nieruchomo, aż wreszcie ktoś odepchnął mnie z całej siły tak, ze upadłem na posadzkę. Wtedy się otrząsnąłem. Widziałem jak Marty gorączkowo próbuje wsadzic klucz do zamka. Gdy mu się to udało, Sam pociągnął stal. Jack jako pierwszy wbiegł do środka. A ja tuż za nim. Forty złapał Sony'ego za ramiona i posadził na ziemii. Chwycił jego rękę. Z dziwną pogardą popatrzył na dłoń Smily'ego.

- Coś Ty zrobił człowieku?! - krzyknął.

Sony nawet nie zerknął mu w oczy.. Patrzył wciąż na mnie... I to takim dzikim, zwierzęcym wręcz spojrzeniem. Nigdy nie zapomnę tej sytuacji. Wydaje mi się taka cholernie skomplikowana. Wtedy miałem wrażenie, jakby Sony czytał w moich myślach. Przyżekam, że własnie 11 lipca 1940 roku tak myślałem. Jak Bóg mi świadkiem.

- Zostaw go Jack. - spokojnie rzekłem. Czułem zimny pot na swoich plecach. Forty chwilę się wahał, lecz gdy spojrzał na mnie, posłuchał się. Oderwał ręce od ciała mężczyzny i ustał w rogu sali. Spuścił głowę i milczał. Ciężko było mi przełknąc ślinę... Działy się u nas na prawdę o wiele, wiele gorsze sytuacje, ale... Ta miała jakiś związek ze mną. Lub nie miała. Bo ... To mógł byc głupi żart.

Smily uśmiechnął się szyderczo. Tak niepoczytalnie i głupio.

"Tear to niebo.." Powiedziałem sobie po raz kolejny w myślach. Mocno zacisnąłem wargi. Już nie chciałem miec tego w głowie. Ale nie mogłem niczego wymazac! Nie wiem czemu! Niby to zwyłe słowa!

- Tak Panie Shawk! Tear to niebo! - wydarł się pacjent. Sam przytrzymywał go za ramiona.

- Jack pomóż, cholera! - wrzasnął. Sony zaczął kopac i szarpac się. Strażnicy ściskali go, żeby się nie wyrwał.

Nagle w przejściu niespodziewanie pojawił się Ray. Widac było, że chciał przekazac nam jakąś złą wiadomośc. Spodziewałem się strasznych rzeczy. Np. tego, że Barry za chwilę tu wkroczy i zobaczy zakrwawioną ścianę. To byłby koniec. Dla mnie. Okropnie ciężko jest tak sobie dopisywac dalszy bieg wydarzeń. To nieprawdopodobne. Marty był niezmiernie zmieszany. Nawet nie wiedział w która stronę spojrzec. Zauważyłem to. Nie musiałem jednak długo czekac na wieści od Ray'a.

- Tom z chłopakami tu idą! Nie wiem co zrobicie, ale proszę wykombinujcie coś, bo nie chcę patrzec na ich łzy! - powiedział głośnym tonem. Jego ręce się trzęsły. Widziałem to zdenerwowanie.

- Jak to idą?! Po co?! To nasze piętro. - zdziwił się Claus. Jego twarz skrzywiła się pod wpływem słów wypowiedzianych przez Ray'a. Jack i Sam nadal trzymali wyrywającego się Son'ego. Poraz pierwszy widziałem go w takim stanie. Nieobliczalnego i zagubionego.

- No po prostu idą! Usłyszeli hałas. Chcą sprawdzic co się dzieje. - Po chwili szatniarza już nie było. Nie chciał natknąc się na Tom'a, Dick'a i innych z piętra wyżej.

- Czemu tak się boicie?! Zrobią wam coś? - zwróciłem się do nich, żeby trochę uspokoic atmosferę. Odniosłem wrażenie, jakby moja grupa nie umiała zapanowac nad emocjami! Pierwszy raz w życiu. A to najgorzej mnie denerwuje. Brak pewności w działaniach! Potworna pustka.

- Hej, koledzy.... Co tu się dzieje? - podle zapytał Dick. Stanął w przejściu, oparł się o futrynę i spojrzał odruchowo na ścianę. Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Pobladł.

- Co to ma znaczyc?! - przerwał i jego wzrok skierował sie na Sony'ego. - Pieprzone pierwsze piętro. Takie rzeczy nie mają miec tu miejsca! - odwrócił sie do mnie. Zamarłem. Starałem się nie pokazywac tego po sobie. Mialem bardzo poważną minę. Nie odrywałem źrenic od Dick'a. "Co mu odpowiedziec?! A jak doniesie o tym Barrie'mu? Nie moge go przestraszyc..." - takie były moje myśli.

Tom niepewnie zbliżył się do do Smily'ego. Ten był zdyszany, jakby przebiegł kilka kilometrów. Mógłby rzucic się na kogoś i pocwiartowac jego ciało na kawałki. A wiem co mówię. Taki już był.

- Tear to niebo!!! - wrzeszczał.

Marty stał jak wryty. Zapadła cisza. Stąpałem obok Claus'a i widziałem jego oddech. Widziałem go! Widziałem jak preżywa... Nie mogłem nic zrobic w tej sytuacji. Gdyby tamci z góry się nie pojawili, zawołalibyśmy pielęgniarki, one podałyby coś na uspokojenie i po sprawie. A tak?

Tom szepnął chamsko, do Smily'ego, który chuchał mu prosto w twarz:

- To nie jest niebo przyjacielu... To piekło. Twoje piekło. Od dziś. - chciał się zaśmiac, lecz wtem niefortunnie, Sony wyrwał się Jack'owi i Sam'owi. Rzucił się na Tom'a gryząc go w nos. Nie chciał puścic. Podleciałem do nich. Myślałem, że oszaleję! Ciągnąłem Sony'ego, by przestał. Wszyscy próbowali to robic. Tom obijał się o ściany. Starał się odepchnąc chorego. Oparł się o krew na ścianie.

Nie przychodziło mi nic do głowy, w czasie panowania tej szarpaniny. Nagle coś mnie olśniło...

- Masz racje Sony! Tear to niebo! - stało się ciś nieprawdopodobnego. Sony puścił Tom'a.

- Powaliło cię?! Aaaa! Mój nos! - krzyczał strażnik. - Jeszcze zobaczymy kto na tym wyjdzie! Bierzcie go chłopaki! Do piwnicy! - wybiegł trzymając się na nos... A raczej to, co z niego zostało...

Dick podbiegł do Smily'ego i pociągnął go za czerwony rękaw. Dał znak kolegom, żeby mu pomogli. Oh, jakiż był zadowolony z siebie! Mogłem go wtedy strzelic po ryju.

- Ani mi się ważcie. Nie dotykajcie go. Jest chory i miał prawo się tak zachowac! Zaraz podadzą mu leki! - powiedziałem do nich.

Dick ustał na przeciwko mnie.

- Możesz mi nasrac. - Nie odpowiedziałem... "Następnym razem coś zrobię... Tak..." - myślałem.

- Wiedziałem, że nim jesteś... - płaczliwie rzekł Sony. Do mnie. Nie wyrywał się. Od kiedy wypowiedziałem te słowa, był spokojny. Obejrzał się po raz ostatni... Poczułem dziwny lęk... Dziwną potrzebę rozmowy z Sonym... Chciałem się dowiedziec co miał na myśli... Moglem spodziewac się jednak wszytkiego. Pozostało mi czekac dwa, trzy dni, zanim wypuszczą go z piwnicy.

Wyszedł z pomieszczienia. A raczej... Wyprowadzono go. Wyciągnięto. Siłą.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
jajacka
Laik
Laik



Dołączył: 14 Cze 2016
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 13:33, 14 Cze 2016    Temat postu:

świetne Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Nasze opowiadania Strona Główna -> Mroczne Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin